Niech się wstydzi ten, komu się kojarzy! Premiera „Póki śnieg nas nie rozłączy” Alka Rogozińskiego
Wpisany przez S.Z.   
poniedziałek, 16 października 2023 12:09

Niech się wstydzi ten, komu się kojarzy!

Premiera „Póki śnieg nas nie rozłączy” Alka Rogozińskiego


Róża Krull załamana! Tego nie spodziewał się żaden fan tej wiecznie optymistycznej i szalonej bohaterki komedii kryminalnych Alka Rogozińskiego. „Już jej nieśli suknię z welonem”, a tu nagle – porzucenie przed ołtarzem... Czy na pewno? Róża otrzymuje krótki liścik przekazany przez jakiegoś nastolatka od tajemniczej postaci rodem z fantastyki dla dzieci. Wszystko wskazuje na to, że jej wybranek został porwany! Co teraz zrobi sławna autorka powieści kryminalnych? Alek Rogoziński nakładem Skarpy Warszawskiej przychodzi do czytelników z 6 tomem przygód Róży Krull!
To miał być najszczęśliwszy dzień w życiu Róży Krull! Gotowa już była suknia z welonem, w urzędzie stanu cywilnego na pisarkę czekała rodzina i przyjaciele, a w eleganckiej restauracji kucharze i kelnerzy kończyli przygotowywanie weselnej uczty. Do szczęścia zabrakło tylko jednego: pana młodego. Kto i dlaczego porwał narzeczonego Róży? Krull zaczyna śledztwo, a wspierają ją znane już fanom pisarza, ale i całkiem nowe postaci – każda barwna o rozbudowanym portrecie psychologicznym, obfitującym w groteskowe i zabawne przywary.
Wśród nich: Paweł „Pepe” Kwiatek – agent Róży mający najpierw nadzieję, że jego pracodawczyni szybko wróci do dobrej formy i przestanie być smętną Mazepą, a gdy to już nastąpiło, pałający ochotą, by ją zabić; Mariusz „Mario” Kosek – szef agencji PR „360 stopni” i przyjaciel Róży uważający, że zamiast szlochać w poduszkę, pisarka powinna założyć sobie konto na Tinderze; Cecylia Jodełka – gosposia Krull licząca skrzętnie na to, że tragedia chlebodawczyni przywróci ją na łono dewocyjnych wyznawczyń katolicyzmu i co rusz cytuje długie historie wszystkich świętych Kościoła Katolickiego, wprowadzając w rozbawienie i prowokując liczne niestosowne skojarzenia u wszystkich (nie)zainteresowanych. Na pierwszym planie i w tle pojawiają się natomiast liczne postaci ubarwiające akcję swoimi dziwacznymi „wystąpieniami”, takie jak Patrycja „Patti” Garnicky – pochodząca z Polski żona amerykańskiego multimilionera, przekonana, że można sobie zmyślić cały życiorys i nikt tego nie zauważy...

 

Boleśnie zabawny i aktualny Alek Rogoziński

W swojej najnowszej powieści kryminalnej Alek Rogoziński nie przebiera w słowach i środkach – wszystko, aby utrzymać się na stałym, wysokim poziomie, do którego przywykli jego czytelnicy. Za komicznymi postaciami kryją się archetypy znane w popkulturze od lat, ale wciąż eksploatowane przez Rogozińskiego na nowe sposoby, co trafia bezpośrednio w serca czytelników i na stałe się w nich zadomawia. Szósty tom opowieści o przygodach Róży Krull to kolejny popis kunsztu komediowego i wyczucia sytuacji w branży rozrywkowej...
Skojarzenia z prawdziwymi zdarzeniami oraz osobami są jak najbardziej przypadkowe! – tak twierdzi niezmiennie Alek Rogoziński w swoich kolejnych komediach kryminalnych, naszpikowanych czarnym i bezlitośnie figlarnym poczuciem humoru. I czemuż mielibyśmy mu nie wierzyć? Niech się wstydzi, komu się kojarzy! Cóż przecież może mieć wspólnego z naszą rzeczywistością natchniona duchowo piosenkarka, głosząca dyrdymały o podlewaniu wewnętrznego krokusa dobrymi myślami, czy też polska żona amerykańskiego męża, która postanowiła pogmerać nieco przy swoim życiorysie i stworzyć go na nowo, aby w ten sposób wmówić przemysłowi rozrywkowemu, że jest gwiazdą?
Wiem, że w świecie literatury panują inne rules i można być ugly. Albo fat. I wyglądać jak homeless. Ale w prawdziwym celebs world, image jest kluczowy. Pani może nosić tę kreację od God knows who, ale ja muszę mieć zawsze na sobie fresh Chanel, Dior or Balmain. Moi followers tego ode mnie oczekują. Jestem dla nich źródłem inspiracji. To odpowiedzialny job. – mówi jedna z nich. Czy to się może komukolwiek z czymkolwiek kojarzyć? Chyba tylko freakom szukającym dramy!

„Póki śnieg nas nie rozłączy”

I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci...
Czy Róży uda się złożyć w końcu przysięgę małżeńską, czy nad jej życiem miłosnym wisi nieprzezwyciężone fatum, które dopomina się o swoją ofiarę? Przekonajcie się sami – dorzućcie najnowszą komedię kryminalną Alka Rogozińskiego do Waszej kupki książek na sezon jesienno-zimowy i bawcie się NIEPRZYZWOICIE DOBRZE!
https://inbook.pl/poki-snieg-nas-nie-rozlaczy,id268400.html

Alek Rogoziński - Pisarz, znany głównie jako twórca komedii kryminalnych i powieści obyczajowych. Zadebiutował w marcu 2015 roku kryminałem Ukochany z piekła rodem, zdobywając nim pierwsze miejsce na liście bestsellerów kryminalnych EMPIK. Do jego najpopularniejszych powieści należą: Jak Cię zabić, kochanie?, Teściowe muszą zniknąć, Nieboszczyk sam w domu, Zbrodnia w wielkim mieście i Babka z zakalcem. W 2019 roku jego kryminał Raz, dwa, trzy... giniesz ty! doczekał się inscenizacji teatralnej. W sumie książki sygnowane jego nazwiskiem rozeszły się już w nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy. Prywatnie jest wielbicielem podróży, Madonny i Jima Morrisona, herbaty Earl Grey, włoskiej kuchni, bowlingu i wszelkich gier karcianych.

/Foto: Anna Powałowska (fotografka.eu), Make-up: Gabrial Mossakowska/

Fragment książki - rozdział pierwszy

UŚMIECH NA WAGĘ ZŁOTA

Cztery miesiące później

Rzadko kiedy zdarzało się, aby Róża Krull była smutna.
Ludzie otrzymują od Matki Natury różne dary i w ramach owego rozdawnictwa pisarce trafiło się poczucie humoru oraz optymizm w ilości hurtowej. Mogłaby nimi spokojnie poobdzielać kilka osób, a i tak dla niej zostałoby jeszcze sporo. Jej otoczenie z biegiem czasu przyzwyczaiło się do tego, że każdą, nawet najbardziej tragiczną, informacją Róża martwi się w porywach do kilkudziesięciu minut, po czym zaczyna znajdować w niej jakiś pozytywny aspekt, albo też ją bagatelizować, nie tracąc przy tym dobrego nastroju. Owa zasada obejmowała wszelkie dziedziny życia i prawie wszyscy bliscy pisarki uważali, że takie podejście do rzeczywistości jest jedną z jej największych zalet.
Jedyny wyjątek w tym gronie stanowiła mama Róży. Wyraziła ona bowiem kiedyś życzenie, aby córka udała się z nią w charakterze „plus jeden” na pogrzeb kuzyna, który jadąc rowerem, usiłował wymusić pierwszeństwo na TIR-ze, w wyniku czego, jak to zaprotokołowała początkująca policjantka, „na miejscu wypadku nie szło się połapać w częściach kadłuba denata”. Róża dzielnie przetrwała mszę pogrzebową, starając się nie zwracać uwagi na kazanie księdza, który najpierw nazwał jej kuzyna „oazą spokoju”, choć ów słynął na pół miasteczka z pieniactwa tudzież awanturnictwa i nawet przez wyjątkowo życzliwą ludziom naczelniczkę poczty tytułowany był uprzejmym mianem Lucyfera, następnie zaś stwierdził, że nieboszczyk „zostawił po sobie nieutuloną w żalu rodzinę”, co nieco się gryzło ze zdaniem wygłoszonym przed kościołem przez świeżą wdowę, brzmiącym: „Może w piekle go zniosą, bo tutaj to już wszyscy go mieli po dziurki w nosie”. Kiedy jednak w czasie pochówku jeden z grabarzy zaczął nucić pod nosem: „I raz, i dwa, i trzy, i w górę serca, wielki cis”, a ciotce denata wiatr zerwał z głowy ogromny kapelusz z rondem o obwodzie koła młyńskiego, która to ozdoba miotana podmuchami na skalę halnego trafiła wprost w siedzącą na drzewie i przyglądającą się pogrzebowi wronę, ta zaś nieco ogłuszona spadła wielebnemu na głowę w momencie, kiedy wypowiadał on słowa: „Wyzwól go z więzów śmierci i daj mu udział w radościach raju z Twoimi świętymi”, Krull dostała takiego ataku śmiechu, że o mało co nie wpadła do grobu. Po wszystkim doczekała się więc gniewnego zapewnienia rodzicielki, że „to był ostatni pogrzeb, na który ją zabrała”.
Jednak od chwili kiedy jej narzeczony zniknął i to w dniu, w którym miał jej powiedzieć „tak”, a potem wsunąć na palec obrączkę, Róża straciła cały swój życiowy optymizm. Jej najbliżsi, początkowo przekonani, że z biegiem czasu melancholia pisarki minie, powoli zaczynali oswajać się z faktem, że dawna pogoda ducha Krull odeszła do historii, a ich samych czeka ponura egzystencja przy kimś, kto duchowo stał się żeńskim odpowiednikiem bohatera „Harry’ego Pottera”, Severusa Snape’a. Wizualnie Róża też poszła w jego ślady, zamieniając swoje pstrokate, radosne kreacje na czarne płachty albo porozciągane bluzy i swetry w tymże samym żałobnym kolorze. Po kilku miesiącach grono znajomych, próbujących ją jakoś pocieszyć, wydatnie się zmniejszyło, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na fakt, że wyciągnięta raz bez mała przemocą na jesiennego grilla autorka sprawiła, że wieczorem wszyscy biorący w nim udział, łącznie z kotem, zaczęli wykazywać początkowe objawy depresji, w wyniku czego większość spiła się na smutno, a osowiały czworonóg odmawiał konsumowania swojej ulubionej pasty z makreli jeszcze przez trzy dni po imprezie.
Ostatecznie po jakimś czasie przy pisarce zostały tylko cztery osoby. Jej gosposia Cecylia, uważająca, że Krull powinna codziennie zmawiać modlitwę do Świętej Moniki, która też żyła w wiecznym smutku po tym, jak jej syn odwrócił się od wiary i zaczął prowadzić hulaszczy tryb życia, ewentualnie do Świętej Anastazji, patronki wdów, przy czym tego ostatniego nie była pewna, bo w sumie Róża wdową formalnie nie była.
Drugą towarzyszką pisarki była jej koleżanka po piórze, Miłka Wężowska, wychodząca z założenia, że chorą duszę może uleczyć jedynie najedzone ciało i w związku z tym kombinująca na poczekaniu coraz bardziej oryginalne potrawy, które miały działać terapeutycznie, a które jedynie zwiększały zawartość owych rozciągniętych swetrów i bluz, preferowanych obecnie przez Różę.
Trzecim opiekunem Róży był jej przyjaciel Mario, przekonany, że powinna zastosować metodę „klin klinem” i nieustannie namawiający ją, żeby założyła sobie aplikację randkową, bo nawet jeśli się z nikim nie umówi, to przynajmniej pośmieje się ze zdjęć, jakie zamieszczają tam „paszczury przekonane, że są Bradem Pittem”.
I wreszcie czwartą osobą, dzielnie trwającą przy boku Krull, był jej agent Pepe, który uznał, że aktualna postawa jego pracodawczyni jest dla niego wyzwaniem od losu i próbą przetestowania, kto w historii wykazał się większą cierpliwością: on czy Święty Szymon. I choć początkowo Pepe był przekonany, że sromotnie przegra ze świętym, który wlazł na słup i siedział na nim przez czterdzieści lat, to teraz jego kamienna pewność siebie powoli kruszała, bo też i nic nie wskazywało na to, aby humor Róży miał się kiedykolwiek polepszyć i to mimo że wypróbował na niej już wszystkie swoje sztuczki, od łagodnej perswazji począwszy, a na furiatycznym fochu skończywszy. Fakt, że Krull nijak nie zareagowała nawet na jego dąsa, połączonego z okrzykiem: „Rób, co chcesz! Ja już mam tego dosyć! Więcej nie będę tu przychodził!”, świadczył o tym, że stan pisarki był o wiele, wiele gorszy, niż można się było spodziewać. Idący właśnie na spotkanie ze swoją pryncypałką Pepe przed jej drzwiami ciężko westchnął, po czym z rezygnacją zapukał, a po chwili lekko odetchnął, widząc, że drzwi otwiera mu gosposia pisarki.
– Jakże miło pana widzieć, panie Pawełku! – Cecylia wykonała zapraszający gest, po czym wpuściła go do niewielkiego, ale za to znajdującego się w samym centrum stolicy, mieszkania Krull. – Jaki pan piękniutki! Za każdym razem, kiedy pana widzę, to pan coraz bardziej ładniutki. I tak zawsze elegancko ubrany. Całkiem jak Święty Eligiusz, który zanim został duchownym, był dworzaninem króla Francji i zasłynął z najbardziej wykwintnych kreacji, a teraz jest patronem między innymi takich elegancików jak pan!
Pepe nawet nie drgnęła powieka, doskonale bowiem wiedział, że gosposia Róży ma na blachę wykute życiorysy wszystkich świętych i porównanie do któregokolwiek z nich jest w jej ustach największym z możliwych komplementów. Obdarzył ją więc dziękczynnym uśmiechem, choć swoim zdaniem po dwóch godzinach joggingu, godzinie walki z zepsutym silnikiem Stefana oraz półtoragodzinnym oczekiwaniu w kolejce w ZUS-ie prezentował się wypisz wymaluj jak zużyty czajnik.
– Jak nasza królewna się dzisiaj miewa? – zapytał za to cicho. – Choć trochę lepiej?
Cecylia pokręciła głową, tracąc od razu uśmiech.
– Niestety, nie – odpowiedziała z żalem. – Z rana usiłowałam kolejny raz pocieszyć ją przypomnieniem opowieści o Hiobie, ale to też nic nie dało.
Pepe, który pomyślał, że w ramach pocieszenia Cecylia równie mogłaby czytać Róży kolumnę z nekrologami, ugryzł się w język, żeby nie zadać pytania, dlaczego gosposia koniecznie uparła się wpędzić pisarkę do grobu.
– Pepe! – Z kuchni wyjrzała Miłka. – Co ty tu robisz?! Przecież dzisiaj to ja miałam spędzić z Różą wieczór!
– Serio? – Kwiatek podszedł do Wężowskiej, po czym zręcznie uchylił się od jej pocałunku. – Masz coś na twarzy. Jakiś smar?
Miłka przeciągnęła palcem wskazującym po ustach.
– To nie smar, tylko tłuszczyk, którym podlewamy gąskę – poinformowała go radośnie. – Nie czujesz, jak ładnie pachnie?
– Mam katar – westchnął Pepe. – Jedyne, co się przez niego przebija, to zapach niektórych ludzi w tramwaju.
– Nie przyjechałeś Stefanem? – zdziwiła się Miłka, po nieskutecznej próbie pocałunku, obdarzając go przyjacielskim stuknięciem w ramię. – Co się stało?
– Coś mu trachnęło pod maską – odpowiedział Pepe, wzruszając ramionami. – Usiłowałem dowiedzieć się co i chyba popsułem go do reszty. Jutro z rana przyjadą i go odholują do warsztatu. Musiałem się przesiąść do komunikacji miejskiej i po kilku przejazdach doskonale rozumiem Mariah Carey, która kiedyś powiedziała, że raz jechała autobusem i doznała takiej traumy, że już więcej tego nie powtórzy. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy aby stoisko z mydłem, żelami pod prysznic i antyperspirantami to nie jest ułuda szatańska, skoro ja je widzę bez żadnych problemów, a ci ludzie z autobusów najwyraźniej nigdy tam nie trafili.
– No nie wiem – wtrąciła z lekkim niesmakiem Cecylia. – Królowa Izabela Kastylijska podczas oblężenia Grenady przez jej męża Ferdynanda, ślubowała Stwórcy, że nie będzie się myć i zmieniać koszuli, dopóki jej mąż nie pokona innowierców. I choć trwało to kilka lat, słowa dotrzymała.
– Sugerujesz, kochana, że w autobusach i tramwajach jeżdżą żony i mężowie współczesnych rycerzy? – z głębi mieszkania rozległ się głos Mario, który jako jedyny przeszedł kiedyś na „ty” z gosposią Róży, bo nie uznawał innej formy zwracania się do kogoś, z kim przebywał dłużej niż kwadrans. – Cóż, twoim zdaniem, mają oni teraz oblegać? Poza Zarą w pierwszym dniu wyprzedaży?! W sumie to też Hiszpania, jak Grenada. Witaj, Pepe... – Kosek podszedł do agenta i uścisnął mu prawicę.
– Jesteśmy w komplecie? – zdziwił się Pepe.
– Yhm... – Mario pokiwał głową. – Też się pomyliłem.
– Cóż za zrządzenie losu! – wykrzyknęła Cecylia. – To musi coś oznaczać!
– Na pewno smaczną gąskę – rzekła Miłka, otwierając piekarnik i z nieskrywanym zachwytem patrząc na jego zawartość. – Skórka już dochodzi. Jeszcze jakiś kwadransik i będzie można podawać. Ziemniaczki wstawione, zrobi się purée. I suróweczka też gotowa. Buraczki z jabłuszkiem.
– A ty ostatnio przerzuciłaś się z horrorów na literaturę dziecięcą? – zdziwił się Pepe.
– Czemu? – Miłka oderwała wzrok od piekarnika i popatrzyła na niego pytająco.
– Wszystko zdrabniasz – wyjaśnił Pepe. – Gąska, skórka, kwadransik, ziemniaczki, suróweczka, buraczki. Jedno z dwojga, albo zaczęłaś pisać bajki, albo dziecinniejesz, choć to trochę za wcześnie.
– Oj tam, oj tam. – Miłka machnęła ręką. – Jakoś przy jedzeniu przychodzi mi to samo z siebie. Sam wiesz, że sałatka z buraków brzmi mniej smakowicie niż sałateczka z buraczków. Nie mówiąc już, że skóra z gęsi rodzi kanibalistyczne skojarzenia. Skórka jest znacznie apetyczniejsza.
– On nie mówi skórka – Mario uśmiechnął się złośliwie – tylko zest. Widziałem w jego ostatniej książce kucharskiej.
– A zest to nie anglicyzm? – zdziwiła się z niewinną miną Miłka. – Niemożliwe, żeby używał tego słowa ktoś, kto zrobił nam kiedyś karczemną awanturę, że nie mówi się randomowy, tylko przypadkowy...
– Zejdźcie ze mnie z łaski swojej, dobrze? – poprosił Pepe. – Zest mówi się u mnie na Śląsku i tylko na tartą skórkę z owoców. To jest ukłon w stronę miejsca, gdzie się urodziłem.
– I którego nie znoszę prawie tak jak Bułgarii – mruknął pod nosem Mario, pomny tego, że każde skojarzenie z owym krajem działa na Pepe jak płachta na byka albo jak na niego samego zdanie: „postanowiłam dzisiaj przed snem nie zmywać makijażu”.
– Słucham? – Pepe skierował na niego pytające spojrzenie.
– Nic, nic! – zapewnił Mario. – Tak sobie mamroczę...
– Żeby ci od tego język nie odpadł – rzekł mściwie Pepe, po czym znów popatrzył na Miłkę. – Ale po co ta gęś? Przecież dzisiaj nie wypada Świętego Marcina?
– A bo to tylko wtedy można upiec gąskę? – zdziwiła się Miłka. – Przypomniało mi się, że kiedyś pojechałyśmy z Różą na jakąś imprezę literacką, już za cholerę nie pamiętam jaką, i tam podali nam właśnie gęsinę. Róża stwierdziła, że to jej ulubiony drób. Postanowiłam sprawić jej przyjemność.
– Chwalebne – przyznał Pepe, w duchu próbując zdusić myśl, że większą część owej przyjemności Wężowska pochłonie sama, tak jak wszystkie poprzednie dania, które przygotowywała dla przyjaciółki.
– Nie chwalebne, tylko durne – wtrącił Mario.
– A to niby czemu?! – oburzyła się Miłka.
– Bo skoro nie poprawiło jej nastroju to coś okropnego, czarnego we flaku...
– Kaszanka – podpowiedziała szybko Wężowska, wyłapując zdziwiony wzrok Pepe – z cebulką.
– Z toną cebuli – sprostował Mario. – Skoro nie poprawiły jej nastroju te białe mączne kloce wielkości pięści...
– Kartacze – znów pospieszyła z wyjaśnieniem Miłka.
– I skoro nie poprawił jej nastroju ten fałszywy makowiec, po którym przez tydzień odbijało mi się zdechłą rybą...
– Kulebiak – westchnęła Miłka. – To nie moja wina, że trafiłeś akurat na ten z łososiem. Drugi był z kapustą i grzybami.
– Czyli odbijałby mi się jeszcze dłużej – skwitował stanowczo Mario. – Więc – wrócił do tematu –
skoro nic z tego nie zdało egzaminu, to możemy chyba spokojnie założyć, że i to ociekające tłuszczem ptaszydło też niewiele zdziała...
– Niekoniecznie – rozległ się zza jego pleców cichy głos Róży.
– No widzisz! – rozpromieniła się Miłka. – Wiedziałam!
Pepe podszedł do pisarki i z taką serdecznością, na jaką pozwolił mu jego z reguły niezbyt skłonny do okazywania uczuć charakter, lekko ją uściskał.
– Naprawdę masz wreszcie na coś ochotę? – zapytał z lekkim niedowierzaniem, bo przez ostatnie tygodnie Krull na wszystko reagowała co najwyżej wzruszeniem ramion. Nie wywołała w niej żadnej reakcji nawet wiadomość o odwołaniu ekranizacji jednej z jej książek, choć w każdej innej sytuacji dostałaby z miejsca furii i poleciała robić awanturę producentom i reżyserowi. Jeść jadła wszystko, co jej Miłka podsunęła, ale bez żadnej przyjemności, jakby automatycznie.
– Ochotę to może za dużo powiedziane – westchnęła Róża – ale muszę przyznać, że faktycznie pachnie smakowicie...
– Aż żal, że nie czuję...
– Alergia? – Krull popatrzyła na swojego agenta ze szczerym współczuciem. – Myślałam, że dokucza ci tylko latem...
– Teraz już nie mogę się jej pozbyć przez cały rok – wyjaśnił Pepe ze smutkiem. – Najgorsze, że nie wiadomo, co ją wywołuje. Myślałem, że coś, co pyli, ale teraz przecież nic takiego nie ma w powietrzu. Wszystko leży przykryte śniegiem.
– Może to uczulenie na kurz? Albo roztocza? – podsunęła Miłka. – Kurz jest przez cały rok!
– Naprawdę myślisz, że nie sprzątam we własnym domu? – W oczach Pepe pojawił się niebezpieczny błysk, zrozumiały dla wszystkich wiedzących, jakim jest pedantem, na czele z Różą, która kiedyś, będąc jego gościem, zapytała, czy Kwiatek podnajmuje w wolnych chwilach swoje pokoje szpitalom jako sale operacyjne. Zważywszy bowiem na ich stan, wydało jej się to wielce prawdopodobne. Większego fioła na punkcie czystości miała tylko jej świętej pamięci praprababcia, która zapytała kiedyś księdza, chodzącego po kolędzie, czy dawno zmieniał skarpetki, bo jak nie bezpośrednio przed wejściem do jej domu, to będzie musiała zaraz po jego wyjściu zdezynfekować dywan. Wprowadziła tym wielebnego w stupor, bo nie zamierzał on wcale zdejmować butów i po tych słowach bał się w ogóle przekroczyć próg jej mieszkania, tym bardziej że prababcia była jurną kobietą słynącą z używania wałka na parobkach, synach i mężu.
– Nie, nie! – wycofała się szybko Wężowska, wyłapując znaczące spojrzenie Mario. – Zastanawiam się tylko, co może cię uczulać przez całych dwanaście miesięcy.
– Chyba ludzka namolność – westchnął Pepe, po czym wrócił wzrokiem do Róży. – À propos, czy ty już się namyśliłaś nad tymi cholernymi „Książkami pod Arkadami”? Ten facet mnie zamęczy...
– Przecież ci powiedziałam, że nie chcę brać w tym udziału. I to chyba niejeden raz...
– Nie. – Pepe pokręcił głową. – To znaczy tak, ale kiedy zaczął do mnie wydzwaniać jak jakiś akwizytor garnków, obiecałaś, że jeszcze to przemyślisz. Ten facet to jakiś maniak obsesyjny. Ostatnio powiedział, że bez ciebie nie zrobi tej imprezy...
– To niech nie robi. – Krull wzruszyła ramionami. – Każe mu ktoś?
– Owszem, ministerstwo dziedzictwa – wyjaśnił Kwiatek. – Ale nie w tym sęk. Zapewniał, że wszystko podporządkowane jest pod ciebie. Masz zapewnioną najlepszą godzinę na głównej scenie, osobną salę na podpisywanie książek, będziesz miała największe banery na mieście, pojawisz się nawet na tym kobylastym telebimie na hotelu Marriott. Zostaniesz wymieniona w materiałach prasowych na pierwszym miejscu, nawet przed Bondą.
– Jeśli przed Bondą, to nawet ja bym się zgodziła – rzekła stanowczo Miłka. – Tylko że mnie tego nigdy nie zaproponują. Ostatnio na „Lecie z Książką” byłam wymieniona nawet po Rogozińskim.
– Dajcie mi spokój – poprosiła cicho Róża. – Nie mam ochoty. Nie chcę wychodzić z domu.
– Ale przecież nie możesz spędzić tak reszty życia – zaprotestował Pepe.
– Zwłaszcza w takich warunkach. – Mario przejechał krytycznym wzrokiem po popękanym suficie i nie pierwszej świeżości ścianach kuchni. – Przecież tu wygląda jak w slumsach!
– Święty Jan z Dukli spędził pół życia w pustelni i jakoś nie narzekał – wtrąciła Cecylia, patrząc na niego potępiająco.
– Skoro koniecznie chcesz zrobić z Róży świętą, to może ją od razu rzuć na pożarcie dzikim zwierzętom. – Mario pokazał gosposi język.
– Masz na myśli tę gęś? – Pepe z nieskrywaną ironią wskazał na piekarnik. – Chyba jednak odwrotnie? To my ją pożremy, a nie ona nas...
– Mała poprawka: wy ją pożrecie. Ja nie zamierzam tego tknąć – poinformował go Mario z lekkim obrzydzeniem, po czym oskarżycielsko wskazał palcem na Wężowską. – Ona wrzuciła tam tonę smalcu. Od samego widoku zapychają mi się żyły i tętnice.
– Gęś musi się piec w tłuszczu, bo inaczej jest sucha – wyjaśniła Miłka.
– Sucha to jest Beskidzka – rzekł stanowczo Mario – a ty przygotowałaś wywar ze smalcu z lekkim dodatkiem gęsiny. Dziękuję, nie po to co trzeci dzień przez godzinę macham kończynami w fitnessie pod okiem jakiejś sadystki, żeby teraz aplikować sobie tonę tłuszczu.
– Jakiej znowu sadystki? – zdziwił się Pepe.
– Mojej trenerki personalnej – wyjaśnił nie bez pewnej dumy Mario. – W kategorii grozy, jaką we mnie budzi, plasuje się na podium zaraz po mojej matce oraz tej posłance, która ostatnio używała szamponu w ramach przygotowań do pierwszej komunii świętej.
– Czy wy przestaniecie wreszcie tak przeraźliwie bredzić? – poprosiła cicho acz z wyraźną nutą irytacji w głosie Róża. – Słucham was i mam wrażenie, że jestem w wariatkowie.
– Co racja, to racja – poparła ją Cecylia. – Aż chce mi się zmówić za was modlitwę do Świętego Walentego.
– A to aby nie jest patron zakochanych? – Pepe nie krył zaskoczenia wyborem patrona do modłów za ich zdrowie psychiczne.
– Owszem, jest – Jodełka pokiwała potwierdzająco głową – ale nie tylko. Także chorych na epilepsję, dżumę, podagrę i choroby umysłowe.
– W sumie od zakochania do obłąkania nie tak daleko – westchnął Pepe, po czym popatrzył błagalnie na Krull. – To co? Zgodzisz się na te „Książki pod Arkadami”? Wiesz, że rzadko cię o coś proszę...
Widać było, że Róża chce mu kolejny raz odmówić. Kiedy jednak popatrzyła na jego błagalną minę, nieco się zawahała. Faktycznie, Pepe bardzo rzadko ją o coś prosił. W drugą stronę było dokładnie odwrotnie, bo pisarka przez lata nauczyła się go wykorzystywać jako swoiste połączenie menadżera z szoferem, bagażowym, kucharzem, psychoterapeutą, sprzątaczem, gońcem, księgowym i ochroniarzem, i to niezależnie od faktu, czy aktualnie był jej oficjalnym agentem, jak znowu od pewnego czasu, czy tylko pełnił rolę przyjaciela, po prostu od zawsze był dla niej na posyłki i traktowała to jako oczywistą oczywistość. W związku z tym jej dług wdzięczności wobec Kwiatka narósł do rozmiarów bez mała Kilimandżaro. Jakoś idiotycznie było jej w tej sytuacji powiedzieć: „nie”.
– No dobrze – rzekła, starając się włożyć w te dwa słowa tyle niechęci, ile tylko się dało. Dług długiem, niech jednak Pepe doceni jej poświęcenie. – Zrobię to, ale pod warunkiem, że wystąpię tylko na głównej scenie, udzielę tylko jednego wywiadu i podpiszę książki. Nie wydałam już dawno nic nowego, więc jest nadzieja, że kolejka nie będzie długa.
– Wznowili twoje stare powieści w nowych okładkach – poinformował ją Pepe, nie kryjąc ulgi. – Mają fluorescencyjne kolory, a twoje nazwisko jest wydrukowane brokatem. Istnieje obawa, że ludzie na ich widok stracą wzrok i wydawca zbankrutuje na odszkodowaniach, jakie będzie musiał im zapłacić. Ale na razie się tym nie przejmujmy. Grunt, że rzucają się w oczy i ludzie je kupują jak zahipnotyzowani, nie kojarząc, że taki tytuł stoi już na ich półce od lat, tyle że w jakichś mdłych i smętnych barwach. Róża, wielkie dzięki! Ściągasz mi z głowy ogromny kłopot, bo już naprawdę nie wiedziałem, co mam temu facetowi mówić.
– Mam nadzieję, że to zapamiętasz i już więcej od ciebie nie usłyszę, że nigdy nie idę ci na rękę –
Róża podeszła do Miłki, po czym przykucnęła przy kuchence i zajrzała do wnętrza piekarnika. – Usiłujesz przerobić tę gęś na węgiel? Rozumiem, że skoro na Śląsku wydobywa się go coraz mniej, chcesz wyrównać deficyt?
Pepe pomyślał, że skoro Róży wraca złośliwość, być może wreszcie jest na dobrej drodze, aby zacząć z wolna dochodzić do formy.
– Słucham? – zdziwiła się Wężowska. – Piekę ją dłużej, żeby miała chrupiącą skórkę...
– Za chwilę będzie miała też chrupiące nadzienie – zauważyła Róża. – Weźże ją wyjmij, zanim stanie się interesująca tylko dla geologów. Jako skamielina.
Mniej więcej po kwadransie cała piątka zasiadła przy stole w salonie pisarki. Na gęś ostatecznie skusił się nawet i Mario, tyle że nałożył sobie tylko kawałek piersi, równie starannie, co demonstracyjnie pozbywając się skóry, którą określił jako „przesiąkniętą na wylot tłuszczem”.
– Jakieś nowe wiadomości od Krzysztofa? – zapytała Róża, kiedy już wszyscy rozpoczęli konsumpcję.
Pepe, który spotkał się z komisarzem Darskim dzień wcześniej, pokręcił głową.
– Sprawa utknęła w martwym punkcie – poinformował ze smutkiem. – Wciąż nie wiedzą, kim były te osoby, które go wyprowadziły z prosektorium. Nadal nie wiadomo, jakim cudem się tam dostały. Krzyś kazał ci tylko powiedzieć, żebyś nie traciła nadziei, bo nic nie wskazuje na to, aby Piotr... – Przerwał, nie wiedząc, jakich słów użyć.
– Nie żył? – wyręczyła go Róża, nazywając rzecz po imieniu. – Nic nie wskazuje też na to, aby żył. Poza przeczuciem pani Cecylii...
– Święta Gemma też miała przeczucie, że dostąpi jakiejś wielkiej łaski – rzekła Jodełka, pospiesznie przełykając kawałek gęsi. – Nawet zwierzyła się z tego swojemu spowiednikowi. I wkrótce potem otrzymała dar stygmatów!
– Czyli skaleczyła się ostrymi nożyczkami – mruknął Mario, którego wiara obejmowała jedynie Stwórcę i nie rozszerzała się na żadne osoby, które kiedykolwiek miały szansę stąpać po naszej planecie. – Moim zdaniem Darski ma rację. Póki nie ma dowodów na to, że twój doktorek nie opuścił tego padołu, nie ma co zakładać najgorszego.
– Przestańmy o tym rozmawiać, dobrze? – poprosiła Róża. – Po prostu chciałam wiedzieć, czy Krzysztof wie cokolwiek nowego.
Przez chwilę przy stole panowała grobowa cisza.
– A czy uwierzylibyście, że te pajace znowu zaproponowały mi robienie promocji festiwalu w Opolu?! – przerwał ją wreszcie Mario.
– Myślałem, że po ostatnim mają cię już po dziurki w nosie – zdumiała się Miłka. – W ogóle dziwię się, że jeszcze organizują tę imprezę po tym, jak próbowano tam zabić połowę show-biznesu...
– Po pierwsze, nie połowę tylko ledwie parę osób – sprostował Mario. – A po drugie, w rankingach klikalności ostatni festiwal pobił wszelkie rekordy...
– Myślisz, że to dlatego, że maczałeś w nim swoje starannie zadbane dłonie – Miłka posłała mu ironiczne spojrzenie – a nie, bo grasował tam morderca? I że toczyło się śledztwo relacjonowane przez wszystkie media? Nie musiałeś nawet wysłać jednej informacji prasowej, żeby wszyscy o nim mówili...
– Być może – zgodził się uczciwie Kosek. – Tak czy siak, w przyszłym roku znowu moja agencja będzie przy tym pracowała. Zaoferowali mi taką kasę, że tylko głupi by się nie zgodził. Co prawda, przeżyłem chwilę wahania, kiedy dowiedziałem się, że główną atrakcją ma być recital Klaudii Hutniak, która świętuje jakiś jubileusz, dwudziestolecia swojego pierdolca czy czegoś w tym stylu, ale nawet gdy wliczyłem w koszta cenę mojej późniejszej psychoterapii, nadal wychodzę na tym biznesie ostro do przodu, więc postanowiłem zacisnąć zęby i przetrwać nawet i ten punkt programu.
– Klaudia zachowała się bardzo miło... – rzekła w zamyśleniu Róża. – Zadzwoniła do mnie, potem przysłała mi swoje piosenki, które miały działać terapeutycznie...
– I działały? – zaciekawił się Pepe. – Nic mi o tym nie mówiłaś?
– Naprawdę? – zdziwiła się Róża. – Możliwe. Tyle rzeczy mi ostatnio umyka. Nie wiem, czy działały, bo nigdy ich nie przesłuchałam...
– Może to i lepiej. – Mario westchnął. – Jeszcze byś od tego zbzikowała. Co tam ostatnio ona odkryła? Cyprysa duszy?
– Krokusa – poprawiła Miłka, która razem z Koskiem kilka dni wcześniej popłakała się ze śmiechu podczas lektury najnowszego wywiadu diwy. – Należy go podlewać potokiem dobrych myśli, aby rozkwitł i pozwolił rozdzielić swoje ukryte kłącza, z których powstaną pozytywne byty...
– ... i chronić go przed trucizną, jaką niosą wyznawcy tak zwanych nowoczesnych technologii, które są dziełem szatana i służą tylko do zniewalania naszych umysłów – dokończył Mario.
Pepe popatrzył na nich podejrzliwie.
– Piliście coś? – zapytał ze zdumieniem. – Ewentualnie wąchaliście?
– Nie. – Mario pokręcił głową. – Cytujemy tylko mądrości Hutniak, która teraz będzie stała na czele rewolucji wytarcia czegoś tam... Znowu zapomniałem.
– Otwarcia oczu duszy – sprostowała Miłka, dokładając sobie solidną porcję gęsiny. – Zakłada nawet specjalny Uniwersytet Otwartych Oczu Duszy. Vision Express będzie miał konkurencję.
– Coś nie tak...? – Pepe uważnie patrzył na Różę, która od kilku chwil z dziwnym wyrazem twarzy grzebała widelcem w talerzu.
– Coś mi się przypomniało... – odpowiedziała pisarka w zamyśleniu. – Jakiś czas przed festiwalem... Wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy... Zupełnie o nich zapomniałam, ale teraz jakoś mnie to naszło. Mario, pamiętasz...?
Kosek pokręcił głową.
– Jakich rzeczy? – zapytał Kwiatek.
– Pamiętam, że kiedy zgodziłam się zasiąść w jury festiwalowym, zaczęły mi się przytrafiać jakieś dziwactwa. Pierwszy chyba był samochód. Przestały w nim działać hamulce.
– A jest w twoim samochodzie coś, co działa? – zdziwił się szczerze Pepe, bo też i faktycznie zakupione przez pisarkę auto, odkąd je kupiła, więcej czasu spędziło w warsztacie niż na parkingu pod domem Krull i jako takie psuło się częściej nawet od sejmowych maszyn do głosowania w chwili, kiedy coś poszło nie po myśli partii rządzącej.
– Teraz już tak. – Róża machnęła niecierpliwie ręką. – Wyjechałam wtedy z Siennej na Jana Pawła bardzo powoli, bo jakaś kobieta z siatami usiłowała koniecznie władować mi się pod maskę, więc nie zdążyłam się rozpędzić i udało mi się wyhamować siłą bezwładu. W każdym innym przypadku cisnęłabym gaz i nie zatrzymałabym się przed rondem ONZ. Staranowaliby mnie wszyscy zjeżdżający z wiaduktu. Potem ktoś próbował mnie przejechać, kiedy przechodziłam Złotą do centrum handlowego. Pamiętam, że w ostatniej chwili ściągnął mnie z jezdni już prawie spod kół jakiś Ukrainiec. Tamten samochód przejechał o włos ode mnie. Ukrainiec powiedział, że wyglądało to tak, jakby ktoś w aucie chciał mnie stuknąć z premedytacją, bo gdy weszłam na jezdnię, to jeszcze przyspieszył. Co to był za samochód? – Pisarka zamyśliła się na moment. – Nie pamiętam. I jeszcze była winda. O mało co nie wpadłam do pustego szybu!
– Ha! – ocknął się Mario. – Teraz pamiętam! Opowiadałaś mi o tym. I spałaś wtedy u mnie przed festiwalem, bo się bałaś, że ktoś na ciebie dybie! Tych poprzednich historii nie kojarzyłem, ale tę o pustym szybie zapamiętałem, bo gdy mi ją opowiadałaś, to się zastanawiałem, czy faktycznie byś zleciała na sam dół, czy też zaklinowała się już na samym początku...
– Zaklinowała? – Róża popatrzyła na niego groźnie.
– Nie, żebyś była gruba – szybko wytłumaczył Mario. – Zwłaszcza wtedy. Tylko ta twoja winda powinna mieć tabliczkę z napisem: „Maksymalna liczba osób: jedno dziecko. Chude!”.
– Nie rozumiem, o co chodzi z tym szybem – rzekła z niezadowoleniem Miłka.
– Ten blok jest z lat sześćdziesiątych – wyjaśniła Róża, z rozmysłem pomijając wątek swojej tuszy. – Na początku podobno działała w nim normalna winda. Miała żelazne drzwi, które trzeba było sobie samemu otworzyć. Potem wymieniono kabinę na taką z automatycznym otwieraniem i wmontowano ją w stary szyb. I teraz, żeby z niej wysiąść, trzeba poczekać, aż drzwi kabiny otworzą się automatycznie, a potem i tak samemu otworzyć drugie, zewnętrzne. One są zabezpieczone i póki kabina nie zatrzyma się na danym piętrze, nic z nimi nie zrobisz. Ale pewnego dnia wyszłam z mieszkania, zobaczyłam, że na tabliczce z przyciskami pali się czerwona lampeczka, oznaczająca, że winda stoi na moim piętrze, i odruchowo otworzyłam te pierwsze drzwi. Zrobiłam krok do przodu i wtedy spostrzegłam, że nie ma za nimi kabiny. Gdyby nie refleks, wpadłabym do szybu, zleciała i się zabiła, bo przecież to szósta kondygnacja.
– I nie zgłosiłaś tego na policję? – zdziwił się Pepe.
– Nie – przyznała Róża. – Spotkałam zaraz potem konserwatora budynku. Powiedział mi, że to nie pierwszy raz, kiedy coś takiego ma miejsce, i że właściwie wszystko w tym bloku działa na słowo honoru, bo wybudowali go Ruscy w czasach, kiedy alkohol uznawany był za najlepszy środek do przyspieszenia pracy, więc i tak powinniśmy się cieszyć, że jeszcze się tu wszystko nie zawaliło. Potem jednak sprawdził i powiedział, że chyba ktoś majstrował przy tych zewnętrznych drzwiach, bo są jakieś ślady, ale z drugiej strony to on nie da sobie głowy uciąć, czy są świeże, bo przez te wszystkie lata w tej windzie zacięło się już tyle osób, że jakby je wszystkie zebrać do kupy, to Chiny przestałyby mieć najwięcej mieszkańców na świecie. I że to równie dobrze mogą być ślady po uwalnianiu jednej z nich.
– Mimo wszystko uważam, że mogłaś o tym powiedzieć choćby Krzysiowi – upierał się Pepe.
– On i bez tego uważa, że jestem psychicznie niestabilna – rzekła Róża, zresztą zgodnie z prawdą, bo też i przez lata ich znajomości komisarz Darski faktycznie wyrobił sobie niezbyt przychylną opinię o umysłowości przyjaciółki swojej narzeczonej, co nie przeszkadzało mu uznawać ją za jedną z najlepszych rodzimych pisarek i mimo wszystko w głębi duszy czuć do niej ogromną sympatię. Ot, coś na zasadzie „kto się lubi, ten się czubi”. – Poza tym po festiwalu wszystko się uspokoiło... – Zmarszczyła brwi.
– Taaaak...? – Pepe wiedział, że z reguły leniwa i wielokrotnie zawodna pamięć Róży raz rozpędzona, zaczyna działać dużo lepiej niż u innych.
– Kiedy wróciłam z Opola... coś jeszcze mnie zaskoczyło. Ktoś wysprejował mi na drzwiach napis: „Póki śmierć nas nie rozłączy”.
– To nawet i ja pamiętam! – wtrąciła Cecylia. – Niczym to cholerstwo nie chciało zejść. Dopiero gdy użyłyśmy mieszanki octu, acetonu i ulubionego szamponu pani Różyczki, to jakoś dałyśmy radę.
– Szamponu? – zdziwiła się Miłka.
– Wlał się przez przypadek – wytłumaczyła Krull – ale wyszło, że jest bardzo skuteczny.
– A myślałam, że dzisiaj przed wyjściem do kina, umyję u ciebie głowę – rzekła z rezygnacją Wężowska – ale teraz chyba się nie odważę.
– Dlaczego?
– Bo skoro ten szampon rozpuścił sprej, to z moimi włosami też sobie poradzi – rzekła stanowczo Miłka, odruchowo poprawiając grzywkę. – Nie chcę iść na randkę w charakterze wyłysiałej koczkodanicy...
– Weź się zdecyduj – poprosiła Róża. – Idziesz do kina czy na randkę?
– A od kiedy to się wyklucza? – zdziwiła się Miłka. – Na randkę do kina. Przecież nie powiedziałam, że na film...
– Z kim? – zaciekawił się Mario.
– Z jednym takim... – Widać było, że Wężowska nie ma ochoty na zwierzenia. – Niedawno się poznaliśmy.
– Tinder? – zapytał Mario, mrużąc złośliwie oczy. – Znowu jakiś rolnik szuka żony?
– Sam jesteś rolnik! – oburzyła się Miłka. – Całkiem miły człowiek. Inżynier. Znawca kina i teatru. I nieźle wygląda.
– Pokaż! – zażądał.
– Akurat. – Miłka pokazała mu język. – Żebyś znalazł w nim tysiąc wad, tak jak w każdym!
– No pokaż, pokaż. – Kosek machnął niecierpliwie ręką.
– Też chętnie zobaczę – włączył się w ich rozmowę Pepe.
– Nie i basta! – uparła się Miłka.
Mario spojrzał porozumiewawczo na Różę.
– W sumie to i ja bym go oblukała – westchnęła pisarka, kierowana mniej własną ciekawością, a bardziej chęcią uszczęśliwienia Koska.
– No dobrze... – Miłka sięgnęła po smartfon. – Skoro i ty, Brutusie, przeciw mnie, to proszę bardzo! Sami zobaczycie, że nie ma się czego czepiać.
Trzy pary oczu wgapiły się w ekran telefonu. Czwarta należała do pani Cecylii, która uważała, że ludzie powinni się poznawać nie przez jakieś diabelskie i gorszące aplikacje internetowe, ale w normalny sposób. Najlepiej na pielgrzymkach.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Wreszcie Mario odchrząknął.
– Będę mógł iść z tobą? – zapytał z niewinną miną.
– A to czemu? – zdumiała się Miłka.
– Bo zawsze chciałem poznać Iana Somerhaldera – wyjaśnił Kosek.
– Kogo?!
– Iana Somerhaldera – powtórzył grzecznie Mario. – Aktora. Grał w „Pamiętnikach wampirów” i „Zagubionych”.
– Serio? – Miłka sama przyjrzała się ekranowi. – Pierwsze słyszę o takim aktorze!
– Naprawdę nie mam pojęcia, jak można pisać powieści grozy i nie obejrzeć „Pamiętników wampirów” – stwierdził Mario z politowaniem. – Toż to podstawa!
– Podstawą to są książki Edgara Allana Poe – rzekła Miłka – a nie jakieś hollywoodzkie seriale! I w ogóle książki, a nie filmy!
– „Pamiętniki wampirów” powstały na podstawie powieści L.J. Smith – wyjaśniła z niewinną miną Róża. – A co do mycia głowy, to jest jeszcze szare mydło. Na randkę z fałszywym gwiazdorem Hollywood powinno starczyć.
– Poczekajcie chwilę – poprosił Pepe – bo przy tych waszych idiotyzmach, znowu zgubiliśmy sedno sprawy. Stanęliśmy na tym, że ktoś wysprejował ci – popatrzył na Różę – na drzwiach końcówkę przysięgi małżeńskiej. I co? Tego też, oczywiście, nie zgłosiłaś.
– Uznałam to za żart. – Krull wzruszyła ramionami. – Podobnie jak tekst piosenki.
– Jakiej znowu piosenki?! – jęknął Pepe. – Dużo jeszcze masz tych niespodzianek w zanadrzu?
– To chyba ostatnia... – odpowiedziała niepewnie pisarka. – „Samba przed rozstaniem”... Gdzie ja mogłam podziać tę kartkę? Mam nadzieję, że jej nie wyrzuciłam. Coś tam się nie zgadzało... Jakieś wyrazy...
– A mogłabyś się wyrażać nieco bardziej zrozumiale? – poprosił Pepe. – Jaka samba? Jakie wyrazy?
– Zaraz... – mruknęła Krull, po czym wstała od stołu i udała się korytarzem do swojego gabinetu. Po chwili wróciła, trzymając w dłoni nieco sfatygowaną, małą kartkę. – To jest to. Na szczęście nigdy niczego nie wyrzucam.
– No nie wiem, czy to takie szczęście – mruknął Pepe, który zawsze w mieszkaniu swojej pracodawczyni ostatkiem sił hamował się, aby nie zakasać rękawów i nie zacząć najpierw czyścić paneli podłogowych, potem trzepać dywanów, a na koniec zacząć porządkować milionów szpargałów pisarki, których nagromadzenie przeczyło, jego zdaniem, teorii Darwina i wskazywało, że Róża pochodzi nie od małpy, ale od sroki. – I co tam jest?
– Tekst Jonasza Kofty – wyjaśniła Krull. – Tylko że w porównaniu z oryginałem nie zgadzają się tam trzy słowa, sam popatrz. Tu idzie to tak: „Nie, nie możesz teraz odejść / Bierzesz mi ostatnią wodę / Żar pustyni pali mnie / Bezlitosna płowa pustka / Mam spękane suche usta / Pocałunek mój to śmierć / Nie, nie możesz teraz odejść / Kiedy cała jestem głodem / Twoich oczu dłoni twych / Mów, powiedz, że zostaniesz jeszcze / Nim zabierze mi powietrze / Zanim wejdę w wielkie nic / Nie, nie możesz teraz odejść / Jestem rozpalonym lodem / Zrobię wszystko, tylko bądź / Bądź, zostań jeszcze chwilę moment / Płomień, płonę, płonę, płonę / Zimnym ogniem czarnych słońc”.
– I co się tam nie zgadza? – zaciekawił się Mario. – Bo szczerze mówiąc, nie pamiętam oryginału.
– Trzy słowa – odpowiedziała Róża, zerkając na kartkę. – Nawet sobie wynotowałam. Zamiast „Pocałunek mój to śmierć” powinno być „Pocałunek mój to krew”. Potem u Kofty jest „Nim odbierzesz mi powietrze”, a tu „Nie zabierze mi powietrze”, co w ogóle przy okazji nie ma sensu też i gramatycznie. I wreszcie tam, gdzie na kartce jest „Płomień, płonę płonę płonę” powinno być czwarte „płonę”. Jak się te trzy niewłaściwe słowa ustawi po kolei, wyjdzie „Śmierć zabierze płomień”. Dumałam chwilę, co to może znaczyć, ale nic nie wymyśliłam. Zaczęłam się wtedy spotykać z Piotrem i szczerze mówiąc, jakoś specjalnie się tym listem nie przejęłam. Włożyłam go do szuflady i zapomniałam.
– A kto ci wysłał ten tekst? – zapytał Pepe. – Może on wiedział, co to niby miało znaczyć?
– Romuald Paciorek, a przynajmniej tak było napisane na kopercie, w której to przyszło. Siedzieliśmy razem w jury na festiwalu. I od razu powiem ci, że nie mam pojęcia, dlaczego wysłał mi ten list, bo po Opolu jakoś się nie widzieliśmy, zresztą wtedy dużo wyjeżdżałam z Piotrem i dopiero gdy czytałam jego nekrolog w gazecie, przypomniało mi się, że miałam go zapytać o ten list.
– Jak to? – zdziwił się Mario. – Ktoś go utłukł?
– E tam... – Róża się skrzywiła. – Zaraz utłukł. Umarł śmiercią naturalną. Wylew. Był w domu, z żoną, która wezwała pogotowie i próbowała go reanimować, ale nie dała rady. Zszedł, zanim przyjechała karetka.
– Biorąc pod uwagę ich średni czas dojazdu, to jeśli teraz byśmy ich wezwali z powodu zapchania żył gęsiną, to wszyscy zdążylibyśmy umrzeć i to ze starości – rzekł z pełnym przekonaniem Mario, który ostatnio zmuszony był zadzwonić pod numer alarmowy, kiedy jego ojciec dostał napadu duszności, i usłyszał od dyspozytorki radosną radę, żeby „może powachlował tatusia gazetą”.
– Skąd znasz detale jego śmierci? – Pepe popatrzył na Różę podejrzliwie.
– Bo byłam na pogrzebie – wyjaśniła Krull – i rozmawiałam z jego żoną. Zapytałam o tę kartkę, ale nic o niej nie wiedziała. Powiedziała mi tylko, że po powrocie z festiwalu Romuald był wiecznie poddenerwowany, że zrobił się trochę tajemniczy i że jego wylew był chyba wynikiem stresu, bo nigdy wcześniej nie narzekał na ciśnienie. Niemniej jednak niewiele umiała mi wyjaśnić.
– I nadal ani przez chwilę nie zaświtał ci w głowie pomysł, aby iść z tym wszystkim na policję? – Pepe patrzył na nią z potępieniem.
– Przypominam ci, że zrobiłeś mi wtedy karczemną awanturę o to, że poleciałam do Jordanii zamiast pisać nowe książki. Powiedziałeś, że prawdopodobnie moi wydawcy właśnie zrobili zrzutę na mafię bułgarską, która ma mnie porwać i trzymać w lochu o chlebie i wodzie do czasu, aż wywiążę się ze wszystkich zaległości. I że oznacza to, że spędzę w tych kazamatach mniej więcej czas do emerytury, więc dla mojego własnego dobra lepiej, żebym pisała sama z siebie. Tak mi siedziałeś na głowie, że wszystkie przygotowania do ślubu załatwiałam po nocy mailami, żebyś nie widział, że nie tracę czasu, który według ciebie powinnam była przeznaczyć na pisanie. A potem – westchnęła smutnie – o wszystkim zapomniałam... Zresztą jakie to miałoby znaczenie? – Krull kolejny raz wzruszyła ramionami. – Zwłaszcza teraz. Nic mi się od tamtego czasu nie zdarzyło. Nie było już żadnych idiotycznych przypadków. Cisza i spokój.
Pepe pomyślał, że zważywszy na fakt zniknięcia narzeczonego Róży i to w dniu ich ślubu, raczej nie byłby tak odważny w ferowaniu wyroków, że od tamtej pory „nic się nie zdarzyło”, ale zachował tę myśl dla siebie.
– Już wiem! – Okrzyk Cecylii sprawił, że pozostała czwórka zgodnie się wzdrygnęła. – No, oczywiście!
Gosposia Róży, której w czasie rozmowy udało się przechwycić kartkę z tekstem piosenki Jonasza Kofty, patrzyła na nich z takim wyrazem twarzy, jaki zapewne musiał mieć Archimedes, kiedy z okrzykiem „Eureka!” latał nago po Syrakuzach, ciesząc się, że odkrył w wannie odpowiedź na pytanie swojego króla, czy jego korona jest ze szczerego złota, czy też ma domieszkę srebra, a tym samym sformułował swojego słynne prawo, będące teraz zmorą uczniów podstawówek.
– Co oczywiście? – zaciekawił się Mario, którego odetkało jako pierwszego.
– Śmierć zabierze płomień! – rzekła triumfalnie Cecylia. – Wiedziałam, że z czymś mi się to kojarzy!
– Z czym? – postanowił podrążyć tym razem Pepe.
– Z obrazem przedstawiającym śmierć Świętego Polikarpa!
– Był taki święty? – Miłka popatrzyła podejrzliwie na gosposię Róży. – Bo czasem mam wrażenie, że pani wymyśla co poniektórych na poczekaniu. Tak jak tego tam Monitora...
– Nigdy w życiu nie śmiałabym tego zrobić! – Cecylia aż się przeżegnała ze zgrozy. – Święty Monitor żył. Tak jak i Święty Polikarp, choć prawie pięćset lat wcześniej. Ten pierwszy był biskupem Orleanu, a ten drugi biskupem Smyrny i uczniem samego Jana Ewangelisty. Został skazany za to, że nie chciał się kłaniać pogańskim bożkom i składać im darów. Tak bardzo go szanowano, że sam konsul cesarza Rzymu namawiał go długo w więzieniu, aby wyparł się swojej wiary. Ale Polikarp nie ustąpił. Skazano go na śmierć na stosie. Kiedy go prowadzono na miejsce męczeństwa, święty sam zdjął swoje szaty, a gdy jeden z rzymskich legionistów chwycił jego ręce, aby przybić je do pala, Polikarp rzekł, żeby tego nie robił, bo Stwórca da mu siłę, by wytrwał nieruchomo w ogniu. Żołnierz go posłuchał, a wtedy Polikarp zaczął śpiewać pieśń oddania Panu. Jego głos górował nad całym amfiteatrem. Konsul dał znać, aby podpalono stos. Buchnęły płomienie, ale nawet nie tknęły biskupa. Ogień utworzył dokoła niego i nad nim półkrąg, z którego zamiast swędu przypalanego ciała, doleciał wszystkich zapach kadzidła. Przerażony konsul nakazał wtedy legioniście, aby przebił Polikarpa mieczem. Gdy ten posłuchał rozkazu, a święty wyzionął ducha, z jego rany wytrysnęło tak dużo krwi, że wystarczyło, aby ugasić buchający zewsząd ogień. Śmierć zabrała płomień.
– Bardzo barwnie to opowiedziałaś, kochana – rzekł Mario, odsuwając od siebie demonstracyjnie talerz z resztkami gęsi. – Na tyle że aż straciłem apetyt. Nie rozumiem tylko, co ta starożytna makabreska ma wspólnego z „Sambą przed rozstaniem”.
– Jest taki obraz, który pokazuje śmierć świętego – wyjaśniła Cecylia. – Piękny. I podobno bardzo cenny. Widziałam go dwa razy w życiu i zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że mogłabym go narysować z pamięci. Pochodzi, o ile dobrze pamiętam, z trzynastego wieku. Osadzony jest w złotej ramie, wysadzanej szlachetnymi kamieniami. Polikarp jest na nim ukazany w otoczeniu ognia w chwili, kiedy rzymski legionista wbija miecz w jego serce, a z rany zaczyna tryskać krew. Ten obraz został nazwany przez malarza właśnie „Śmierć zabierze płomień”.
– Naprawdę? – Róża po raz pierwszy od czasu niedoszłego ślubu okazała czymś zainteresowanie, a nawet delikatną ekscytację. – Jestem pewna, że nigdy niczego takiego nie widziałam. Ten obraz znajduje się w Polsce?
– Owszem. – Jodełka pokiwała głową. – Można go obejrzeć w niewielkim kościółku w miasteczku Morderczo.
– Morderczo...? – Róża zmarszczyła brwi. – Skąd ja znam tę nazwę?
– Mnie też brzmi znajomo – zgodził się Mario. – I też nie potrafię powiedzieć dlaczego, bo na pewno nigdy tam nie byłem.
– No to ja wam powiem – rzekł Pepe z politowaniem. – W Morderczym mieszka mama Darskiego i kilka lat temu w święta Bożego Narodzenia nasz dzielny komisarz prowadził tam śledztwo w sprawie morderstwa.
– No jasne! – Róża popukała się w głowę. – Teraz już pamiętam!
– Nie chcę pani rozczarować – Miłka, która nieco wcześniej sięgnęła po telefon, popatrzyła przepraszająco na Cecylię – ale nie widziała pani oryginału tego obrazu, a zaledwie jego kopię.
– Jak to? – oburzyła się gospodyni. – Tam nie było napisane, że to kopia! Skąd pani to wie?
– Bo chciałam zobaczyć, jak to dzieło wygląda i właśnie o nim czytam – wytłumaczyła Wężowska, zerkając na smartfon. – Datowany na trzynasty wiek, malarz nieznany, wykonany na polecenie Ziemowita I, księcia mazowieckiego, i umieszczony w lokalnym kościele w Michałowie, a następnie z obawy przed skradzeniem go przez Krzyżaków przeniesiony do wsi Morderczo. W czternastym wieku na polecenie królowej Jadwigi osadzony w złotej ramie, ozdobionej cennymi kamieniami: rubinami, szmaragdami, szafirami i perłami. Początkowo z obawy przed kradzieżą osadzony został za żelazną kratą, następnie umieszczony w podziemnej krypcie kościoła. W szesnastym wieku przeniesiony na polecenie króla Zygmunta Augusta do kaplicy na Wawelu, a w kościele w Morderczym zastąpiła go kopia. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej oryginał trafił do rąk prywatnych i był ukrywany w piwnicy jednej z toruńskich kamienic. Cudem niezrabowany przez hitlerowców, po wojnie zwrócony do Muzeum Narodowego. Obecnie przechowywany jest w skarbcu utworzonego niedawno Muzeum Rzeczypospolitej i z uwagi na swoją wartość nieudostępniany publicznie. W Morderczym nadal można podziwiać jego kopię.
– O psia jucha! – zezłościła się potężnie Cecylia. – A ja specjalnie zapaliłam pod nim świeczkę i zostawiłam hojny datek. Gdybym wiedziała, to...
– Też byś, skarbie, i świeczkę zapaliła, i datek zostawiła – wpadł jej w słowo Mario. – Czasem mam wrażenie, że wszystkie kościoły w naszym kraju utrzymują się z twojej kasy.
– No dobrze, może i bym zostawiła – zgodziła się Jodełka – ale na pewno nie modliłabym się pod nim aż tak gorliwie. Kopia... Dobre sobie!
– No dobrze, i co nam to daje? – zastanowiła się Róża. – Jeśli pani Cecylia ma rację, to wychodzi na to, że Paciorek faktycznie chciał mi zwrócić uwagę na ten obraz. Nie rozumiem tylko, po co robił to w taki dziwny, zakamuflowany sposób. Nie mówiąc już o tym, że nie umiem pojąć sensu jego wiadomości. Miłka, znalazłaś ten obraz?
Wężowska pokiwała głową i postawiła smartfon na stole tak, aby wszyscy mogli obejrzeć powiększony na cały ekran obraz przedstawiający mękę Świętego Polikarpa.
– Nie widzę w nim nic podejrzanego – orzekł po chwili Mario. – Obraz jak obraz. Trochę makabryczny, ale nawet nie tak bardzo, jak się tego spodziewałem. Ten święty wygląda jak honorowy dawca krwi, któremu źle założono wenflon, a legionista, jakby ćwiczył szermierkę. Z tego wszystkiego najbardziej podoba mi się rama.
– Też nie wiem, o co tu może chodzić... – zastanowiła się Miłka. – Róża, co ci podpowiada twój umysł kryminalistki?
– Że zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu i żeby wreszcie dać sobie z tym spokój – osądziła stanowczo Krull. – Kiedy są te „Książki pod Arkadami”?
– Za tydzień – odpowiedział Pepe.
– To muszę się zacząć na nie szykować duchowo. – Róża westchnęła. – To będzie pierwszy raz od czterech miesięcy, kiedy pojawię się gdzieś publicznie.
– Nie wiem, czy Zosia Gałczyńska zdąży ci uszyć coś w tak krótkim terminie – zmartwił się Mario.
– Przecież mam jej kreacji od ciuta! Pół szafy! – Róża popatrzyła na niego ze zdumieniem. – I nie we wszystkich się jeszcze pokazałam.
– Nie chcę cię martwić, ale nie ma siły, żeby któraś pasowała. – rzekł złośliwie Kosek. – A zawdzięczasz to jedynej w swoim rodzaju diecie à la Miłka.
– No wiesz! – parsknęła Wężowska. – Ja tylko dbałam o jej dobry humor.
– Pasąc ją smażonym bekonem, tonami ziemniaków i schabowymi w panierce o grubości murów obronnych zamku w Malborku?!
– Niby twoje obiady były lepsze? – warknęła Miłka. – Listek sałaty z jakimś zielonym gównem na wierzchu!
– Z awokado! – krzyknął z oburzeniem Mario. – Najzdrowszy owoc na naszej planecie!
– Może i najzdrowszy, ale smakuje jak styropian. – Miłka wzruszyła ramionami. – Poza tym wcale nie widzę, żeby Róża jakoś specjalnie przybrała na wadze.
– Widocznie soczewki kontaktowe zaszły ci tłuszczem z gęsi...
– No dobrze... – Pisarka westchnęła. – Zaraz to sprawdzimy. Poczekajcie...
Wstała i wolnym krokiem udała się do łazienki.
– Chyba naprawdę ma poważną depresję, skoro przestała się ważyć po każdym posiłku – zauważył Pepe, pomny znanych mu zwyczajów pisarki. – Ciekawe, czy...
Jego zdanie przerwał okrzyk dochodzący z głębi mieszkania. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wyraźnie wstrząśnięta Róża wróciła do pokoju.
– Dziesięć kilo więcej! – oznajmiła z przerażeniem. – Jak to się mogło stać?!
– Trzeba było jej dołożyć jeszcze dwa centymetry paniery na schabowych – mruknął Mario, rzucając ironiczne spojrzenie na Miłkę.
– Tak nie może być! – Róża klapnęła na krzesło przy stole i dramatycznym, acz przy okazji też teatralnym gestem odsunęła od siebie talerz z ledwo co napoczętą gęsią. – Koniec z tym! Od dzisiaj biorę się za siebie! Nie mogę być i nieszczęśliwa, i otyła! Przynajmniej o jedno powalczę!
– Amen – rzekł Mario. – Od jutra przechodzisz na moją dietę!
– Zielonych gówien – mruknęła z odrazą Miłka.
– Spróbujemy połączyć dietę fleksitariańską z kapuścianą...
– Świetny pomysł – prychnęła Miłka. – Kiedy na pięć minut przestanie ci być niedobrze, zaczniesz puszczać wiatry!
– Ja bym panią Różyczkę przerzuciła na moje zupki przecierkowe. – Cecylia się rozmarzyła – Odchudziłam tak swojego wnusia i był mi bardzo wdzięczny!
– To ten wnusio, co to potem miał efekt jojo i teraz wygląda jak hipopotam?
– Nieładnie tak mówić, Mariuszku, on ciągle rośnie...
– Jasne. Tylko dlaczego wszerz?
Kłótnie o to, w jaki sposób najlepiej pozbyć się narosłych przez ostatnie miesiące kilogramów Róży, całkowicie odsunęły w cień poprzednie tematy. Te jednak wkrótce miały o sobie przypomnieć i to w tragicznych okolicznościach.

/źródło - /

Poprawiony: poniedziałek, 16 października 2023 12:34